poniedziałek, 30 grudnia 2013

Stambułtrip - part I (Taksim, Istiklal Cadesi, Grand Bazaar, Hagia Sophia, Sultanahmet)

Wycieczka do Stambułu, który zwiedziliśmy w 6-osobowym składzie (5 mężczyzn + 1 kobieta / 5 Polaków + 1 Rumun), była absolutnie najlepszym pomysłem, na jaki można było wpaść będąc na Erasmusie na Cyprze. Stambuł, miasto leżące na dwóch kontynentach, swoim bogactwem, wielkością i kolorytem zrobił na nas wszystkich (nie boję się tutaj używać liczby mnogiej) piorunujące wrażenie. Przerażał, oszałamiał, a zarazem fascynował i człowiek chciał go garnąć więcej i więcej. Nam udało się go garnąć przez właściwie 3,5 dnia, a to zdecydowanie za mało żeby powiedzieć, że zobaczyło się wszystko…

DZIEN 1 (6.12 – pIAtek)

W mikołajkowy poranek, bez przykrych prezentów (na szczęście) wyruszyliśmy na lotnisko Ercan, leżące w północnej (okupowanej przez Turków) części wyspy. Z dworca autobusowego za 8 tureckich lir dojechaliśmy na całkiem przyjemny i nowoczesny terminal, szczerze mówiąc jestem mocno zaskoczony, bo spodziewałem się jakiejś kanciapy… Na lotnisku – dwie kontrole. Pierwsza już na wejściu, druga przy odprawie, wszystko jednak przebiegło bez problemów.


Lot liniami Pegasus Airlines był bardzo przyjemny, trwał około 1,5 godziny. Warto tu od razu zaznaczyć, że turecki przewoźnik ma korzystne ceny – za lot w obie strony na lotnisko Sabiha Gokcen zapłaciliśmy około 50€ (wszystko zależało od terminu bukowania – my zrobiliśmy to jakoś na początku listopada).

Po wylądowaniu, zakupie wizy (15€) i odbiorze bagaży, ruszyliśmy w kierunku wyjścia z lotniska i poszukiwania autobusu do miasta. Lotnisko Sabiha jest bowiem położone około 40 km od centrum Stambułu. I tu przytrafiła mi się rzecz niezwykła, ponieważ w mieście oddalonym o 1700 km od Krakowa spotkałem dziewczynę mieszkającą na osiedlu obok… :-) Nie muszę chyba opisywać, jak wielkie było to dla mnie zaskoczenie. (Z tego miejsca pozdrawiam :-) )


Autobus wiozący nas w okolice placu Taksim kosztował 13 TL. Choć temperatura na zewnątrz była wyraźnie niższa niż w Nikozji, to pogoda dopisywała. Do naszego hostelu, będącego jakieś 650 metrów od Taksim dotarliśmy około 15.30. Warunki, jak za cenę ok.10€/noc – przeciętne. Pokój dość zimny i śmierdzący stęchlizną, ale nie to było najważniejsze, gdyż tam tylko spaliśmy. Łazienka spełniała swoją funkcję, gdyż posiadała bardzo gorącą wodę, co wcale nie musiało być taką oczywistą oczywistością :D

Pierwszy wieczór spędziliśmy na spacerze po chyba największej ulicy na jakiej miałem przyjemność być, słynnej Iskitlal. Ogrom ludzi, ogrom! Szokująca ilość butików z ubraniami, drobnych stoisk gdzie sprzedawano grillowane kasztany, Sahlep (coś budyniowatego, zwanego przez nas „ulepem”), bądź coś w rodzaju obwarzanków i paluchów, które oblane były okropnie słodkim syropem. Oczywiście na każdym kroku kebaby, kebabiki, świeżo wyciskane soki (tańsze niż na Cyprze!), „rejbanki” po 5 lir, a przy tym ten ludzki koloryt – od ortodoksyjnych muzułmanek w burkach po prawie gołe tyłki, do tego piękne bożonarodzeniowe dekoracje… można było tam zwariować :-) My oczywiście się zgubiliśmy, bo w tak dzikim tłumie nie było to trudne… ;) No i tak szczerze to wiele więcej tego wieczoru nie zobaczyliśmy. Trafił nam się przypadkowo przepiękny Kościół św. Antoniego Padewskiego, który mnie bardzo poruszył swoją wielkością i tajemniczością… Spacerowaliśmy także obok wieży Galata, na którą ostatecznie nie wyszliśmy, a z której rozciąga się (podobno) wspaniały widok na całe miasto…

 Ośnieżone szczyty tureckich gór


 Ochroniarz naszego hostelu :)


 
hmm... Lolek? :D




 
Smakołyki.




okolice Galata Tower





Istiklal. ;) 



Kościół Antoniego Padewskiego. 






Kasztany... 



Cudowne, najwspanialsze granaty :)



DziEN 2 (7.12 – sobota)

Tego dnia mieliśmy dość mocno napięty harmonogram. Śniadanie – wielki bazar – najważniejsze meczety – obiadek. :D Wydaje się z pozoru, że to niedużo… Bzdura! Bzdura, bo cały dzień można było spędzić już w naszej śniadaniowej knajpce. OK, może przesadzam, ale połączenie świetnej, rodzinnej atmosfery tam panującej z podłą pogodą na zewnątrz skłaniały nas do jak najdłuższego pozostania w ciepełku. W końcu jednak wyruszyliśmy w kierunku Taksim… I dalej nie wiedzieliśmy gdzie iść. Na szczęście spotkaliśmy tureckiego Niemca, czy niemieckiego Turka… cholera go wie, w każdym razie kazał nam iść ze sobą na Bazar. Podjechaliśmy więc jedną stację metrem, pięć przystanków tramwajem i byliśmy pod samym Grand Bazaarem. Wejście na teren zadaszonego targowiska było jak wejście do labiryntu Minotaura… Momentalnie można było się zgubić, a potem wyjść z zupełnie innej strony. Bazar, będący świątynią handlu w jego czystej postaci, zachwycił mnie. Swoją różnorodnością i atmosferą. Nie wolno być tam naiwnym! Trzeba twardo stawiać na swoim i czasem nawet niejednego handlarza obrazić – w końcu tu chodzi o nasze pieniądze :-) Negocjacje przebiegały więc czasem bardzo stanowczo, podstawowa zasada – rzuć swoją cenę i czekaj na zdanie sprzedawcy. Ja nigdy nie wystartowałem ze swoją propozycją, co w pewnym sensie było błędem, ale udawało się zbijać do „last price” nawet 4-krotnie w stosunku do wyjściowej… Po prostu – oni żerują na ludzkiej naiwności ;) Negocjować trzeba ceny na wszystko – na herbaty, przyprawy, ubrania czy perfumy. Nie każdy jednak sprzedawca chce się bawić w targowanie – niektórzy mają wystawione ceny i to jest ich ostateczna cena. Takich najlepiej omijać, bo ani nie są mili, ani żadna z nimi zabawa. Tego dnia nie kupiłem zbyt wiele – szale i koszulę. Bowiem wiedziałem, że wrócę tam jeszcze w poniedziałek ;)

Kolejny nasz przystanek to meczet Beyazit, zwany inaczej meczetem gołębi - piękne wnętrze i nisko opuszczone żyrandole. ;)


Następnie zdecydowaliśmy się przejść do Hagii Sophii, czyli świątyni Mądrości Bożej, dawnej budowli chrześcijańskiej, obecnie jednak muzułmańskiej (po dobudowie czterech minaretów), będącej teraz wyłącznie obiektem muzealnym. Za wstęp zażyczono sobie od nas 25 TL. Uderza wielkość, cudowne żyrandole, piękne mozaiki, ciemność i… liczba zwiedzających. :-) 


Vis-a-vis stoi kolejny piękny meczet – Sultanahmet Camii, zwany inaczej Błękitnym meczetem. Powiem szczerze, że na mnie zrobił jeszcze większe wrażenie niż Ayasofya, cechuje go aż sześć minaretów, został wybudowany w czasach Sułtana Ahmeda (stąd jego nazwa). Jako, że nie jestem ekspertem w kwestiach architektonicznych, mogę od siebie jedynie powiedzieć, że kopuły są wykonane tak niesamowicie (tak odmalowane), iż przez dłuższy czas trochę nawet żartowaliśmy, jak musiało to wyglądać… Zwłaszcza, gdy któryś Pan malujący zrobił „szlaczek” nie tak jak trzeba… ;)

Oczywiście i tego wieczoru nie mogło zabraknąć pysznego obiadku, a w dalszej perspektywie zasmakowania wódeczki ze strefy bezcłowej, co by zacieśnić polsko-rumuńską przyjaźń. Przy okazji obiadu, chcę wspomnieć o dość przygnębiającej sytuacji, mianowicie w pewnym momencie do restauracji wszedł pan z dwoma paniami i obie miały … złamane nosy. Jedna roztrzęsiona, druga smutna. Przykry widok (obok bezdomnych psów, plątających się po ulicach chyba najgorszy).

Podróż tramwajem przez miasto...

 Ulice muszą lśnić... ;)


Grand Bazaar i jego uroki :)


 Piękne dywany


Brzydsza strona tego wyjazdu. :D (od lewej: ja, Borys, Marcin, Paweł, Dragos)

W Meczecie Gołębim. ;)


Kolorowe domki.

Sultanahmet Camii.

Świątynia Mądrości Bożej (Hagia Sophia)

Souvenirs.

Wnętrze Hagia Sophia.



Był tam także kot, który stale pozował do zdjęć, zdobywając sympatię odwiedzających ;)



Pan od sahlepu :D


Friendsy. Niemal ten sam skład, wzbogacony płcią ładniejszą - po prawej Julka :)

Błękitny meczet, mój numer 1.



 Nie chcecie wiedzieć ile związków rozpadło się przez te fotki... ;D



CDN... ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz