poniedziałek, 25 listopada 2013

Weekend na Krecie. :)



Wyjazd zaplanowany został już w październiku, wykupiliśmy bilety na lot na trasie Pafos-Chania-Pafos za około 45€ (wszystko zależało od terminu bukowania) i w blisko dwudziestoosobowej grupie Erasmusów polecieliśmy w miniony czwartek na tę piękną, grecką wyspę.

Chcąc zrobić wyjazd niskobudżetowy, konieczne było kombinowanie. Jedna z naszych koleżanek, bardziej doświadczona w podróżowaniu za grosze (centy), zaproponowała poszukanie hostów w ramach Couchsurfingu. Tak się to na szczęście poukładało, że ja, wraz z trójką polskich kolegów i koleżanek oraz jednym koleżką z ... Kolumbii, wylądowaliśmy u jednego gospodarza, w samym centrum Chanii. Oczywiście nie mogę powiedzieć, żeby spanie w jednym, zimnym pokoju w pięć osób należało do najbardziej komfortowych, ale to w całej wycieczce było najmniej ważne. Spędziliśmy świetne trzy doby w miejscu, o którym marzyłem od dawna.


Relacja z podróży:

Dzień 1 - środa 20.11
Wyruszamy z Nikozji o godzinie 18.00 w kierunku Pafos. Meldujemy się tam dwie godziny później, przejeżdżamy w okolice Portu, gdzie spędzamy kilka godzin na wspólnym jedzeniu i piciu.

Dzień 2 - czwartek 21.11
Na lotnisko Pafos pierwszy czwartkowy autobus jedzie o 00:30, kolejny wiele godzin później, zatem od mniej więcej 1.00 koczujemy na malutkim, przyjemnym terminalu. Gdyby nie laptop i komórka, to pewnie bym zwariował, bo zasnąć nie mogłem ani przez chwilę. Lot był dopiero o 6:45...
Gdy wreszcie, po kilku godzinach oczekiwania odlecieliśmy z Cypru, zająłem się fotografowaniem widoków. :)

Na lotnisku w Chanii wylądowaliśmy parę minut po 8.00, skąd zabrał nas autobus do centrum miasta. Pogoda dopisywała, napotkaliśmy na swojej drodze bardzo ważne święto - Wspomnienie Ofiarowania Najświętszej Maryi Panny, dzięki któremu mieliśmy wiele problemów, przede wszystkim natury finansowej. Dlaczego? Bowiem niemal wszystkie sklepy były nieczynne i jedyne miejsca, gdzie mogliśmy kupić coś do jedzenia do kebabownie lub restauracje. Jedna z restauracji na długo zagości w mojej pamięci (przy samym porcie), ze względu na bardzo wygórowane ceny i niemiłe traktowanie klienta. Niestety płacąc ponad 15€ za obiad oczekuję, że się najem, a jeśli nawet nie, to że jedzenie będzie ciepłe i świeże, a kelner który obiecuje w cenie kawkę, deserek i zimny napój nie będzie mi robił wyrzutów za to, że czekam na chłodny posiłek łącznie około 45 minut. Nie praktykuję także doliczania do rachunku rzeczy, których nie zamówiłem, a taką było parę kromek chleba za 5€. Tłumaczenie, że to niby za obsługę i że wszędzie na Krecie tak jest do mnie nie trafia, bo w kolejnych dniach zjadłem taniej i smaczniej i nikt mi nie kazał płacić za coś, o co nie prosiłem, a przyniósł na stół z własnej woli. 
Zanim jednak trafiliśmy na ten nieudany obiad, chwilę spacerowaliśmy po starym mieście. Odwiedziliśmy (z bagażami) port i katedrę. Na dłuższą chwilę zatrzymaliśmy się właśnie w porcie, chcąc nieco zwilżyć zmęczone podróżą stopy :-D
Pod wieczór, właśnie wtedy, gdy przyszło nam jeść - zaczęło lać. W ruch oczywiście poszli sprzedawcy parasolek... ;) Pogoda na tyle się zepsuła, że zniechęceni i wyczerpani, wróciliśmy do pokoju i wypiliśmy coś na rozgrzanie. :)























Dzień 3 - piątek 22.11 (Chania - Kourna Lake - Rethimno - Moni Arkadiou - Rethimno - Chania)



Pobudka. To trochę skomplikowane, bo o ile ustalona wcześniej kolejność pójścia pod prysznic została zachowana, o tyle czas realizacji trochę się przedłużył. Wyszliśmy z domu ostatecznie o 9.15 i udaliśmy się na poszukiwanie wypożyczalni samochodów. To bardzo ciekawe, bo na jednej ulicy jest takowych kilka i w niemal wszystkich ceny plasują się w granicach od 35€ za dobę. Tylko nie w jednej, gdzie urzędowało miłe małżeństwo. Pan zaproponował Forda Fiestę za 25€/doba. Doliczając koszty paliwa, każdego z nas dwudniowe jeżdżenie po Krecie wyniosło 16€.
Wcześniej wytyczona trasa zakładała wizytę nad jeziorem Kourna, w klasztorze Moni Arkadiou oraz w miaeście Rethimno, google maps wyliczyło 173 km. ;) Po drodze zrobiliśmy małe zakupki i nad jeziorem zorganizowaliśmy sobie piknik. Kourna to naprawdę przyjemne dla oka miejsce, można popływać, bo choć przy brzegu jest bardzo płytko, to w pewnym momencie zaczyna się głębia. Wygrzaliśmy się więc troszkę w słoneczku, zjedliśmy smaczne śniadanko i strzeliliśmy kilka zdjęć typu "jumping", z czego udało się zaledwie jedno. :D
Dalsza podróż mijała bardzo przyjemnie, po drodze zahaczyliśmy o sklepik, aby uzupełnić zapasy napojów, a zanim dotarliśmy do klasztoru, przystanęliśmy przy pomarańczowym sadzie. Operacja "zbieranie pomarańczy" nie należała do najłatwiejszych. Ofiar w ludziach na szczęście nie było, poza drobnymi zadrapaniami, bowiem drzewka od ulicy oddzielała około półmetrowa warstwa wszelakich roślin kolczastych. Ostatecznie, każdy z nas wyruszył z jedną (najlepszą w moim życiu) pomarańczą. Zapach w samochodzie był obłędny.
Klasztor Moni Arkadiu, dla Greków i Kreteńczyków jest miejscem szczególnym. To tam doszło do bardzo dramatycznych walk z Turkami w latach 60. XIX wieku. Ukrywane w klasztorze 700 kobiet i dzieci zostało wymordowane przez turecką armię z zimną krwią.


Nasz następny przystanek, Rethimno, odwiedziliśmy już po zmroku. Wszyscy zgodnie to przyznaliśmy - jest to urocze, klimatyczne miasteczko, z pięknymi wąskimi uliczkami. Przypuszczam, że w dzień prezentuje się jeszcze lepiej i mam nadzieję, że kiedyś tam jeszcze przyjadę.
Do Chanii wróciliśmy ok. 21.00. Każde z nas miało ochotę na małą imprezę, zatem po 23.00 poszliśmy do klubu Senso. Miejsce jak najbardziej sympatyczne, chociaż chyba zmęczenie dało się mocno we znaki, bo ochota na tańczenie każdemu dość szybko przeszła. ;)





























Dzień 4 - sobota 23.11 (Chania - Ravdoucha - Kolimvari - Kissamos - Phalasarna - Platanos - Chania)

Początkowo, była szansa na nocowanie z piątku na sobotę w Rethimno. Nasz host chciał znaleźć kogoś, abyśmy mogli tam zostać i ruszyć w podróż np. do Heraklionu i okolic. W związku z tym, że się nie udało, a z Chanii do powyższych miejsc jest dość daleko, postanowiliśmy sobie zrobić tournee po okolicznych plażach. Pierwsza na warsztat poszła miejscowość Ravdoucha, mieszcząca się na półwyspie Rodopou. Choć kamienista, to niezwykle piękna, pośród gór i skał. Dno w tym miejscu również było kamieniste, a woda dość zimna. Połączenie kamieni i roślinności dało zapach górskiej rzeczki w Polsce. :)
Kolejnym miejscem miało być Kolivari i dotarliśmy tam, jednak po wyjściu z samochodu uderzył nas taki smród, że szybciutko stamtąd uciekliśmy i ruszyliśmy do Kissamos.
Kissamos to miasteczko nieco większe, z portem, ale w tym czasie trochę wymarłe. Dosłownie może 2-3 restauracje były otwarte, zatem usiedliśmy tylko na kawce i pojechaliśmy dalej, bo generalnie nic się tam wielkiego nie działo.
Urzekł nas czwarty i właściwie ostatni plażowy przystanek - Falassarna. Plaża piaszczysta, silny wiatr, duże fale, słońce, skałki, małe jaskinie, w których dostrzegłem namioty i krzesła, no po prostu coś wspaniałego. Myśleliśmy tam zostać nieco dłużej, ale słońce było jeszcze na tyle wysoko, że chcieliśmy zachód zobaczyć gdzieś indziej... Pojechaliśmy w kierunku Platanos, gdzie przystanęliśmy na obiedzie. Po raz pierwszy w życiu jadłem grillowaną jagnięcinę - przyznam, że smakowało bardzo dobrze, szczególnie w połączeniu z pomidorkami i tzatziki. :)
W międzyczasie słońce zrobiło nam psikusa i zanim zdążyliśmy zjeść, poszło sobie spać... Wróciliśmy do naszego pokoiku, wypiliśmy po małym drinku i zasnęliśmy.


















Dzień 5 – niedziela 24.11
Wczesna pobudka, jak każdego z poprzednich dni. Poszukiwanie czynnego sklepu z pamiątkami i jakimś drobnym prezentem dla naszego hosta zakończone tylko połowicznym sukcesem. Sklepy w niedzielę czynne były dopiero od 10.00 albo i później, zatem z Krety nie przywiozłem sobie nic poza aparatem pełnym zdjęć i głową pełną wspomnień. Chociaż, może to właśnie zdjęcia i wspomnienia są najlepszą pamiątką? Dziewczyny kupiły dla hosta małą butelkę Metaxy i cygaro, a my chwilę po 11.00 byliśmy już na lotnisku.
Do Nikozji dotarliśmy dopiero po 19.00, bowiem autokarowa podróż z oddalonego od stolicy o 150 km Pafos trwała dłużej niż lot z wyspy na wyspę... ;)

Podsumowując, był to jeden z najlepszych weekendów w trakcie Erasmusa. Przede mną jeszcze trzy kolejne i najprawdopodobniej każdy z nich spędzony będzie w sposób bardzo dobry. Najbardziej czekam na 'Mikołajkowy', w Stambule... :)