Wyjazd zaplanowany został już w październiku, wykupiliśmy bilety na lot na trasie Pafos-Chania-Pafos za około 45€ (wszystko zależało od terminu bukowania) i w blisko dwudziestoosobowej grupie Erasmusów polecieliśmy w miniony czwartek na tę piękną, grecką wyspę.
Chcąc zrobić wyjazd niskobudżetowy, konieczne
było kombinowanie. Jedna z naszych koleżanek, bardziej doświadczona
w podróżowaniu za grosze (centy), zaproponowała poszukanie hostów
w ramach Couchsurfingu. Tak się to na szczęście poukładało, że
ja, wraz z trójką polskich kolegów i koleżanek oraz jednym
koleżką z ... Kolumbii, wylądowaliśmy u jednego gospodarza, w
samym centrum Chanii. Oczywiście nie mogę powiedzieć, żeby spanie
w jednym, zimnym pokoju w pięć osób należało do najbardziej
komfortowych, ale to w całej wycieczce było najmniej ważne.
Spędziliśmy świetne trzy doby w miejscu, o którym marzyłem od
dawna.
Relacja z podróży:
Dzień 1 - środa 20.11
Wyruszamy z Nikozji o godzinie 18.00 w kierunku
Pafos. Meldujemy się tam dwie godziny później, przejeżdżamy w
okolice Portu, gdzie spędzamy kilka godzin na wspólnym jedzeniu i
piciu.
Dzień 2 - czwartek 21.11
Na lotnisko Pafos pierwszy czwartkowy autobus jedzie
o 00:30, kolejny wiele godzin później, zatem od mniej więcej 1.00
koczujemy na malutkim, przyjemnym terminalu. Gdyby nie laptop i
komórka, to pewnie bym zwariował, bo zasnąć nie mogłem ani przez
chwilę. Lot był dopiero o 6:45...
Gdy wreszcie, po kilku godzinach oczekiwania
odlecieliśmy z Cypru, zająłem się fotografowaniem widoków. :)
Na lotnisku w Chanii wylądowaliśmy parę minut po
8.00, skąd zabrał nas autobus do centrum miasta. Pogoda dopisywała,
napotkaliśmy na swojej drodze bardzo ważne święto - Wspomnienie
Ofiarowania Najświętszej Maryi Panny, dzięki któremu mieliśmy
wiele problemów, przede wszystkim natury finansowej. Dlaczego?
Bowiem niemal wszystkie sklepy były nieczynne i jedyne miejsca,
gdzie mogliśmy kupić coś do jedzenia do kebabownie lub
restauracje. Jedna z restauracji na długo zagości w mojej pamięci
(przy samym porcie), ze względu na bardzo wygórowane ceny i niemiłe
traktowanie klienta. Niestety płacąc ponad 15€ za obiad oczekuję,
że się najem, a jeśli nawet nie, to że jedzenie będzie ciepłe i
świeże, a kelner który obiecuje w cenie kawkę, deserek i zimny
napój nie będzie mi robił wyrzutów za to, że czekam na chłodny
posiłek łącznie około 45 minut. Nie praktykuję także doliczania
do rachunku rzeczy, których nie zamówiłem, a taką było parę
kromek chleba za 5€. Tłumaczenie, że to niby za obsługę i że
wszędzie na Krecie tak jest do mnie nie trafia, bo w kolejnych
dniach zjadłem taniej i smaczniej i nikt mi nie kazał płacić za
coś, o co nie prosiłem, a przyniósł na stół z własnej woli.
Zanim jednak trafiliśmy na ten nieudany obiad,
chwilę spacerowaliśmy po starym mieście. Odwiedziliśmy (z
bagażami) port i katedrę. Na dłuższą chwilę zatrzymaliśmy się
właśnie w porcie, chcąc nieco zwilżyć zmęczone podróżą stopy
:-D
Pod wieczór, właśnie wtedy, gdy przyszło nam
jeść - zaczęło lać. W ruch oczywiście poszli sprzedawcy
parasolek... ;) Pogoda na tyle się zepsuła, że zniechęceni i
wyczerpani, wróciliśmy do pokoju i wypiliśmy coś na rozgrzanie.
:)
Pobudka. To trochę skomplikowane, bo o ile ustalona
wcześniej kolejność pójścia pod prysznic została zachowana, o
tyle czas realizacji trochę się przedłużył. Wyszliśmy z domu
ostatecznie o 9.15 i udaliśmy się na poszukiwanie wypożyczalni
samochodów. To bardzo ciekawe, bo na jednej ulicy jest takowych
kilka i w niemal wszystkich ceny plasują się w granicach od 35€
za dobę. Tylko nie w jednej, gdzie urzędowało miłe małżeństwo.
Pan zaproponował Forda Fiestę za 25€/doba. Doliczając koszty
paliwa, każdego z nas dwudniowe jeżdżenie po Krecie wyniosło 16€.
Wcześniej wytyczona trasa zakładała wizytę nad
jeziorem Kourna, w klasztorze Moni Arkadiou oraz w miaeście
Rethimno, google maps wyliczyło 173 km. ;) Po drodze zrobiliśmy
małe zakupki i nad jeziorem zorganizowaliśmy sobie piknik. Kourna
to naprawdę przyjemne dla oka miejsce, można popływać, bo choć
przy brzegu jest bardzo płytko, to w pewnym momencie zaczyna się
głębia. Wygrzaliśmy się więc troszkę w słoneczku, zjedliśmy
smaczne śniadanko i strzeliliśmy kilka zdjęć typu "jumping",
z czego udało się zaledwie jedno. :D
Dalsza podróż mijała bardzo przyjemnie, po drodze
zahaczyliśmy o sklepik, aby uzupełnić zapasy napojów, a zanim
dotarliśmy do klasztoru, przystanęliśmy przy pomarańczowym
sadzie. Operacja "zbieranie pomarańczy" nie należała do
najłatwiejszych. Ofiar w ludziach na szczęście nie było, poza
drobnymi zadrapaniami, bowiem drzewka od ulicy oddzielała około
półmetrowa warstwa wszelakich roślin kolczastych. Ostatecznie,
każdy z nas wyruszył z jedną (najlepszą w moim życiu)
pomarańczą. Zapach w samochodzie był obłędny.
Klasztor Moni Arkadiu, dla Greków i Kreteńczyków
jest miejscem szczególnym. To tam doszło do bardzo dramatycznych
walk z Turkami w latach 60. XIX wieku. Ukrywane w klasztorze 700
kobiet i dzieci zostało wymordowane przez turecką armię z zimną
krwią.
Nasz następny przystanek, Rethimno, odwiedziliśmy
już po zmroku. Wszyscy zgodnie to przyznaliśmy - jest to urocze,
klimatyczne miasteczko, z pięknymi wąskimi uliczkami. Przypuszczam,
że w dzień prezentuje się jeszcze lepiej i mam nadzieję, że
kiedyś tam jeszcze przyjadę.
Do Chanii wróciliśmy ok. 21.00. Każde z nas miało
ochotę na małą imprezę, zatem po 23.00 poszliśmy do klubu Senso.
Miejsce jak najbardziej sympatyczne, chociaż chyba zmęczenie dało
się mocno we znaki, bo ochota na tańczenie każdemu dość szybko
przeszła. ;)
Początkowo, była szansa na nocowanie z piątku na
sobotę w Rethimno. Nasz host chciał znaleźć kogoś, abyśmy mogli
tam zostać i ruszyć w podróż np. do Heraklionu i okolic. W
związku z tym, że się nie udało, a z Chanii do powyższych miejsc
jest dość daleko, postanowiliśmy sobie zrobić tournee po
okolicznych plażach. Pierwsza na warsztat poszła miejscowość
Ravdoucha, mieszcząca się na półwyspie Rodopou. Choć kamienista,
to niezwykle piękna, pośród gór i skał. Dno w tym miejscu
również było kamieniste, a woda dość zimna. Połączenie kamieni
i roślinności dało zapach górskiej rzeczki w Polsce. :)
Kolejnym miejscem miało być Kolivari i dotarliśmy
tam, jednak po wyjściu z samochodu uderzył nas taki smród, że
szybciutko stamtąd uciekliśmy i ruszyliśmy do Kissamos.
Kissamos to miasteczko nieco większe, z portem, ale
w tym czasie trochę wymarłe. Dosłownie może 2-3 restauracje były
otwarte, zatem usiedliśmy tylko na kawce i pojechaliśmy dalej, bo
generalnie nic się tam wielkiego nie działo.
Urzekł nas czwarty i właściwie ostatni plażowy
przystanek - Falassarna. Plaża piaszczysta, silny wiatr, duże fale,
słońce, skałki, małe jaskinie, w których dostrzegłem namioty i
krzesła, no po prostu coś wspaniałego. Myśleliśmy tam zostać
nieco dłużej, ale słońce było jeszcze na tyle wysoko, że
chcieliśmy zachód zobaczyć gdzieś indziej... Pojechaliśmy w
kierunku Platanos, gdzie przystanęliśmy na obiedzie. Po raz
pierwszy w życiu jadłem grillowaną jagnięcinę - przyznam, że
smakowało bardzo dobrze, szczególnie w połączeniu z pomidorkami i
tzatziki. :)
W międzyczasie słońce zrobiło nam psikusa i
zanim zdążyliśmy zjeść, poszło sobie spać... Wróciliśmy do
naszego pokoiku, wypiliśmy po małym drinku i zasnęliśmy.
Dzień 5 – niedziela 24.11
Wczesna pobudka, jak każdego z poprzednich dni.
Poszukiwanie czynnego sklepu z pamiątkami i jakimś drobnym
prezentem dla naszego hosta zakończone tylko połowicznym sukcesem.
Sklepy w niedzielę czynne były dopiero od 10.00 albo i później,
zatem z Krety nie przywiozłem sobie nic poza aparatem pełnym zdjęć
i głową pełną wspomnień. Chociaż, może to właśnie zdjęcia i
wspomnienia są najlepszą pamiątką? Dziewczyny kupiły dla hosta
małą butelkę Metaxy i cygaro, a my chwilę po 11.00 byliśmy już
na lotnisku.
Do Nikozji dotarliśmy dopiero po 19.00, bowiem
autokarowa podróż z oddalonego od stolicy o 150 km Pafos trwała
dłużej niż lot z wyspy na wyspę... ;)
Podsumowując, był to jeden z najlepszych weekendów
w trakcie Erasmusa. Przede mną jeszcze trzy kolejne i
najprawdopodobniej każdy z nich spędzony będzie w sposób bardzo
dobry. Najbardziej czekam na 'Mikołajkowy', w Stambule... :)