Wycieczka do Stambułu,
który zwiedziliśmy w 6-osobowym składzie (5 mężczyzn + 1 kobieta / 5 Polaków +
1 Rumun), była absolutnie najlepszym pomysłem, na jaki można było wpaść będąc
na Erasmusie na Cyprze. Stambuł, miasto leżące na dwóch kontynentach, swoim
bogactwem, wielkością i kolorytem zrobił na nas wszystkich (nie boję się tutaj
używać liczby mnogiej) piorunujące wrażenie. Przerażał, oszałamiał, a zarazem
fascynował i człowiek chciał go garnąć więcej i więcej. Nam udało się go garnąć
przez właściwie 3,5 dnia, a to zdecydowanie za mało żeby powiedzieć, że
zobaczyło się wszystko…
DZIEN
1 (6.12 – pIAtek)
W mikołajkowy poranek,
bez przykrych prezentów (na szczęście) wyruszyliśmy na lotnisko Ercan, leżące w
północnej (okupowanej przez Turków) części wyspy. Z dworca autobusowego za 8
tureckich lir dojechaliśmy na całkiem przyjemny i nowoczesny terminal, szczerze
mówiąc jestem mocno zaskoczony, bo spodziewałem się jakiejś kanciapy… Na
lotnisku – dwie kontrole. Pierwsza już na wejściu, druga przy odprawie,
wszystko jednak przebiegło bez problemów.
Lot liniami Pegasus
Airlines był bardzo przyjemny, trwał około 1,5 godziny. Warto tu od razu
zaznaczyć, że turecki przewoźnik ma korzystne ceny – za lot w obie strony na
lotnisko Sabiha Gokcen zapłaciliśmy około 50€ (wszystko zależało od terminu
bukowania – my zrobiliśmy to jakoś na początku listopada).
Po wylądowaniu, zakupie
wizy (15€) i odbiorze bagaży, ruszyliśmy w kierunku wyjścia z lotniska i
poszukiwania autobusu do miasta. Lotnisko Sabiha jest bowiem położone około 40
km od centrum Stambułu. I tu przytrafiła mi się rzecz niezwykła, ponieważ w
mieście oddalonym o 1700 km od Krakowa spotkałem dziewczynę mieszkającą na
osiedlu obok… :-) Nie muszę chyba opisywać, jak wielkie było to dla mnie
zaskoczenie. (Z tego miejsca pozdrawiam :-) )
Autobus wiozący nas w
okolice placu Taksim kosztował 13 TL. Choć temperatura na zewnątrz była
wyraźnie niższa niż w Nikozji, to pogoda dopisywała. Do naszego hostelu,
będącego jakieś 650 metrów od Taksim dotarliśmy około 15.30. Warunki, jak za
cenę ok.10€/noc – przeciętne. Pokój dość zimny i śmierdzący stęchlizną, ale nie
to było najważniejsze, gdyż tam tylko spaliśmy. Łazienka spełniała swoją
funkcję, gdyż posiadała bardzo gorącą wodę, co wcale nie musiało być taką
oczywistą oczywistością :D
Pierwszy wieczór
spędziliśmy na spacerze po chyba największej ulicy na jakiej miałem przyjemność
być, słynnej Iskitlal. Ogrom ludzi, ogrom! Szokująca ilość butików z ubraniami,
drobnych stoisk gdzie sprzedawano grillowane kasztany, Sahlep (coś
budyniowatego, zwanego przez nas „ulepem”), bądź coś w rodzaju obwarzanków i
paluchów, które oblane były okropnie słodkim syropem. Oczywiście na każdym
kroku kebaby, kebabiki, świeżo wyciskane soki (tańsze niż na Cyprze!),
„rejbanki” po 5 lir, a przy tym ten ludzki koloryt – od ortodoksyjnych
muzułmanek w burkach po prawie gołe tyłki, do tego piękne bożonarodzeniowe
dekoracje… można było tam zwariować :-) My oczywiście się zgubiliśmy, bo w tak
dzikim tłumie nie było to trudne… ;) No i tak szczerze to wiele więcej tego
wieczoru nie zobaczyliśmy. Trafił nam się przypadkowo przepiękny Kościół św.
Antoniego Padewskiego, który mnie bardzo poruszył swoją wielkością i
tajemniczością… Spacerowaliśmy także obok wieży Galata, na którą ostatecznie
nie wyszliśmy, a z której rozciąga się (podobno) wspaniały widok na całe
miasto…
Ośnieżone szczyty tureckich gór
Ochroniarz naszego hostelu :)
hmm... Lolek? :D
Smakołyki.
okolice Galata Tower
Istiklal. ;)
Kościół Antoniego Padewskiego.
Kasztany...
Cudowne, najwspanialsze granaty :)
DziEN
2 (7.12 – sobota)
Tego dnia mieliśmy dość
mocno napięty harmonogram. Śniadanie – wielki bazar – najważniejsze meczety –
obiadek. :D Wydaje się z pozoru, że to niedużo… Bzdura! Bzdura, bo cały dzień
można było spędzić już w naszej śniadaniowej knajpce. OK, może przesadzam, ale
połączenie świetnej, rodzinnej atmosfery tam panującej z podłą pogodą na
zewnątrz skłaniały nas do jak najdłuższego pozostania w ciepełku. W końcu
jednak wyruszyliśmy w kierunku Taksim… I dalej nie wiedzieliśmy gdzie iść. Na
szczęście spotkaliśmy tureckiego Niemca, czy niemieckiego Turka… cholera go
wie, w każdym razie kazał nam iść ze sobą na Bazar. Podjechaliśmy więc jedną
stację metrem, pięć przystanków tramwajem i byliśmy pod samym Grand Bazaarem.
Wejście na teren zadaszonego targowiska było jak wejście do labiryntu
Minotaura… Momentalnie można było się zgubić, a potem wyjść z zupełnie innej
strony. Bazar, będący świątynią handlu w jego czystej postaci, zachwycił mnie.
Swoją różnorodnością i atmosferą. Nie wolno być tam naiwnym! Trzeba twardo
stawiać na swoim i czasem nawet niejednego handlarza obrazić – w końcu tu
chodzi o nasze pieniądze :-) Negocjacje przebiegały więc czasem bardzo
stanowczo, podstawowa zasada – rzuć swoją cenę i czekaj na zdanie sprzedawcy.
Ja nigdy nie wystartowałem ze swoją propozycją, co w pewnym sensie było błędem,
ale udawało się zbijać do „last price” nawet 4-krotnie w stosunku do wyjściowej…
Po prostu – oni żerują na ludzkiej naiwności ;) Negocjować trzeba ceny na
wszystko – na herbaty, przyprawy, ubrania czy perfumy. Nie każdy jednak
sprzedawca chce się bawić w targowanie – niektórzy mają wystawione ceny i to
jest ich ostateczna cena. Takich najlepiej omijać, bo ani nie są mili, ani
żadna z nimi zabawa. Tego dnia nie kupiłem zbyt wiele – szale i koszulę. Bowiem
wiedziałem, że wrócę tam jeszcze w poniedziałek ;)
Kolejny nasz przystanek
to meczet Beyazit, zwany inaczej meczetem gołębi - piękne wnętrze i nisko
opuszczone żyrandole. ;)
Następnie
zdecydowaliśmy się przejść do Hagii Sophii, czyli świątyni Mądrości Bożej, dawnej
budowli chrześcijańskiej, obecnie jednak muzułmańskiej (po dobudowie czterech
minaretów), będącej teraz wyłącznie obiektem muzealnym. Za wstęp zażyczono sobie od nas 25 TL. Uderza wielkość, cudowne
żyrandole, piękne mozaiki, ciemność i… liczba zwiedzających. :-)
Vis-a-vis stoi kolejny
piękny meczet – Sultanahmet Camii, zwany inaczej Błękitnym meczetem. Powiem
szczerze, że na mnie zrobił jeszcze większe wrażenie niż Ayasofya, cechuje go
aż sześć minaretów, został wybudowany w czasach Sułtana Ahmeda (stąd jego
nazwa). Jako, że nie jestem ekspertem w kwestiach architektonicznych, mogę od
siebie jedynie powiedzieć, że kopuły są wykonane tak niesamowicie (tak
odmalowane), iż przez dłuższy czas trochę nawet żartowaliśmy, jak musiało to
wyglądać… Zwłaszcza, gdy któryś Pan malujący zrobił „szlaczek” nie tak jak
trzeba… ;)
Oczywiście i tego
wieczoru nie mogło zabraknąć pysznego obiadku, a w dalszej perspektywie
zasmakowania wódeczki ze strefy bezcłowej, co by zacieśnić polsko-rumuńską
przyjaźń. Przy okazji obiadu, chcę wspomnieć o dość przygnębiającej sytuacji,
mianowicie w pewnym momencie do restauracji wszedł pan z dwoma paniami i obie
miały … złamane nosy. Jedna roztrzęsiona, druga smutna. Przykry widok (obok
bezdomnych psów, plątających się po ulicach chyba najgorszy).
Podróż tramwajem przez miasto...
Ulice muszą lśnić... ;)
Grand Bazaar i jego uroki :)
Piękne dywany
Brzydsza strona tego wyjazdu. :D (od lewej: ja, Borys, Marcin, Paweł, Dragos)
W Meczecie Gołębim. ;)
Kolorowe domki.
Sultanahmet Camii.
Świątynia Mądrości Bożej (Hagia Sophia)
Souvenirs.
Wnętrze Hagia Sophia.
Był tam także kot, który stale pozował do zdjęć, zdobywając sympatię odwiedzających ;)
Pan od sahlepu :D
Friendsy. Niemal ten sam skład, wzbogacony płcią ładniejszą - po prawej Julka :)
Błękitny meczet, mój numer 1.
Nie chcecie wiedzieć ile związków rozpadło się przez te fotki... ;D
CDN... ;)