poniedziałek, 30 grudnia 2013

Stambułtrip - part I (Taksim, Istiklal Cadesi, Grand Bazaar, Hagia Sophia, Sultanahmet)

Wycieczka do Stambułu, który zwiedziliśmy w 6-osobowym składzie (5 mężczyzn + 1 kobieta / 5 Polaków + 1 Rumun), była absolutnie najlepszym pomysłem, na jaki można było wpaść będąc na Erasmusie na Cyprze. Stambuł, miasto leżące na dwóch kontynentach, swoim bogactwem, wielkością i kolorytem zrobił na nas wszystkich (nie boję się tutaj używać liczby mnogiej) piorunujące wrażenie. Przerażał, oszałamiał, a zarazem fascynował i człowiek chciał go garnąć więcej i więcej. Nam udało się go garnąć przez właściwie 3,5 dnia, a to zdecydowanie za mało żeby powiedzieć, że zobaczyło się wszystko…

DZIEN 1 (6.12 – pIAtek)

W mikołajkowy poranek, bez przykrych prezentów (na szczęście) wyruszyliśmy na lotnisko Ercan, leżące w północnej (okupowanej przez Turków) części wyspy. Z dworca autobusowego za 8 tureckich lir dojechaliśmy na całkiem przyjemny i nowoczesny terminal, szczerze mówiąc jestem mocno zaskoczony, bo spodziewałem się jakiejś kanciapy… Na lotnisku – dwie kontrole. Pierwsza już na wejściu, druga przy odprawie, wszystko jednak przebiegło bez problemów.


Lot liniami Pegasus Airlines był bardzo przyjemny, trwał około 1,5 godziny. Warto tu od razu zaznaczyć, że turecki przewoźnik ma korzystne ceny – za lot w obie strony na lotnisko Sabiha Gokcen zapłaciliśmy około 50€ (wszystko zależało od terminu bukowania – my zrobiliśmy to jakoś na początku listopada).

Po wylądowaniu, zakupie wizy (15€) i odbiorze bagaży, ruszyliśmy w kierunku wyjścia z lotniska i poszukiwania autobusu do miasta. Lotnisko Sabiha jest bowiem położone około 40 km od centrum Stambułu. I tu przytrafiła mi się rzecz niezwykła, ponieważ w mieście oddalonym o 1700 km od Krakowa spotkałem dziewczynę mieszkającą na osiedlu obok… :-) Nie muszę chyba opisywać, jak wielkie było to dla mnie zaskoczenie. (Z tego miejsca pozdrawiam :-) )


Autobus wiozący nas w okolice placu Taksim kosztował 13 TL. Choć temperatura na zewnątrz była wyraźnie niższa niż w Nikozji, to pogoda dopisywała. Do naszego hostelu, będącego jakieś 650 metrów od Taksim dotarliśmy około 15.30. Warunki, jak za cenę ok.10€/noc – przeciętne. Pokój dość zimny i śmierdzący stęchlizną, ale nie to było najważniejsze, gdyż tam tylko spaliśmy. Łazienka spełniała swoją funkcję, gdyż posiadała bardzo gorącą wodę, co wcale nie musiało być taką oczywistą oczywistością :D

Pierwszy wieczór spędziliśmy na spacerze po chyba największej ulicy na jakiej miałem przyjemność być, słynnej Iskitlal. Ogrom ludzi, ogrom! Szokująca ilość butików z ubraniami, drobnych stoisk gdzie sprzedawano grillowane kasztany, Sahlep (coś budyniowatego, zwanego przez nas „ulepem”), bądź coś w rodzaju obwarzanków i paluchów, które oblane były okropnie słodkim syropem. Oczywiście na każdym kroku kebaby, kebabiki, świeżo wyciskane soki (tańsze niż na Cyprze!), „rejbanki” po 5 lir, a przy tym ten ludzki koloryt – od ortodoksyjnych muzułmanek w burkach po prawie gołe tyłki, do tego piękne bożonarodzeniowe dekoracje… można było tam zwariować :-) My oczywiście się zgubiliśmy, bo w tak dzikim tłumie nie było to trudne… ;) No i tak szczerze to wiele więcej tego wieczoru nie zobaczyliśmy. Trafił nam się przypadkowo przepiękny Kościół św. Antoniego Padewskiego, który mnie bardzo poruszył swoją wielkością i tajemniczością… Spacerowaliśmy także obok wieży Galata, na którą ostatecznie nie wyszliśmy, a z której rozciąga się (podobno) wspaniały widok na całe miasto…

 Ośnieżone szczyty tureckich gór


 Ochroniarz naszego hostelu :)


 
hmm... Lolek? :D




 
Smakołyki.




okolice Galata Tower





Istiklal. ;) 



Kościół Antoniego Padewskiego. 






Kasztany... 



Cudowne, najwspanialsze granaty :)



DziEN 2 (7.12 – sobota)

Tego dnia mieliśmy dość mocno napięty harmonogram. Śniadanie – wielki bazar – najważniejsze meczety – obiadek. :D Wydaje się z pozoru, że to niedużo… Bzdura! Bzdura, bo cały dzień można było spędzić już w naszej śniadaniowej knajpce. OK, może przesadzam, ale połączenie świetnej, rodzinnej atmosfery tam panującej z podłą pogodą na zewnątrz skłaniały nas do jak najdłuższego pozostania w ciepełku. W końcu jednak wyruszyliśmy w kierunku Taksim… I dalej nie wiedzieliśmy gdzie iść. Na szczęście spotkaliśmy tureckiego Niemca, czy niemieckiego Turka… cholera go wie, w każdym razie kazał nam iść ze sobą na Bazar. Podjechaliśmy więc jedną stację metrem, pięć przystanków tramwajem i byliśmy pod samym Grand Bazaarem. Wejście na teren zadaszonego targowiska było jak wejście do labiryntu Minotaura… Momentalnie można było się zgubić, a potem wyjść z zupełnie innej strony. Bazar, będący świątynią handlu w jego czystej postaci, zachwycił mnie. Swoją różnorodnością i atmosferą. Nie wolno być tam naiwnym! Trzeba twardo stawiać na swoim i czasem nawet niejednego handlarza obrazić – w końcu tu chodzi o nasze pieniądze :-) Negocjacje przebiegały więc czasem bardzo stanowczo, podstawowa zasada – rzuć swoją cenę i czekaj na zdanie sprzedawcy. Ja nigdy nie wystartowałem ze swoją propozycją, co w pewnym sensie było błędem, ale udawało się zbijać do „last price” nawet 4-krotnie w stosunku do wyjściowej… Po prostu – oni żerują na ludzkiej naiwności ;) Negocjować trzeba ceny na wszystko – na herbaty, przyprawy, ubrania czy perfumy. Nie każdy jednak sprzedawca chce się bawić w targowanie – niektórzy mają wystawione ceny i to jest ich ostateczna cena. Takich najlepiej omijać, bo ani nie są mili, ani żadna z nimi zabawa. Tego dnia nie kupiłem zbyt wiele – szale i koszulę. Bowiem wiedziałem, że wrócę tam jeszcze w poniedziałek ;)

Kolejny nasz przystanek to meczet Beyazit, zwany inaczej meczetem gołębi - piękne wnętrze i nisko opuszczone żyrandole. ;)


Następnie zdecydowaliśmy się przejść do Hagii Sophii, czyli świątyni Mądrości Bożej, dawnej budowli chrześcijańskiej, obecnie jednak muzułmańskiej (po dobudowie czterech minaretów), będącej teraz wyłącznie obiektem muzealnym. Za wstęp zażyczono sobie od nas 25 TL. Uderza wielkość, cudowne żyrandole, piękne mozaiki, ciemność i… liczba zwiedzających. :-) 


Vis-a-vis stoi kolejny piękny meczet – Sultanahmet Camii, zwany inaczej Błękitnym meczetem. Powiem szczerze, że na mnie zrobił jeszcze większe wrażenie niż Ayasofya, cechuje go aż sześć minaretów, został wybudowany w czasach Sułtana Ahmeda (stąd jego nazwa). Jako, że nie jestem ekspertem w kwestiach architektonicznych, mogę od siebie jedynie powiedzieć, że kopuły są wykonane tak niesamowicie (tak odmalowane), iż przez dłuższy czas trochę nawet żartowaliśmy, jak musiało to wyglądać… Zwłaszcza, gdy któryś Pan malujący zrobił „szlaczek” nie tak jak trzeba… ;)

Oczywiście i tego wieczoru nie mogło zabraknąć pysznego obiadku, a w dalszej perspektywie zasmakowania wódeczki ze strefy bezcłowej, co by zacieśnić polsko-rumuńską przyjaźń. Przy okazji obiadu, chcę wspomnieć o dość przygnębiającej sytuacji, mianowicie w pewnym momencie do restauracji wszedł pan z dwoma paniami i obie miały … złamane nosy. Jedna roztrzęsiona, druga smutna. Przykry widok (obok bezdomnych psów, plątających się po ulicach chyba najgorszy).

Podróż tramwajem przez miasto...

 Ulice muszą lśnić... ;)


Grand Bazaar i jego uroki :)


 Piękne dywany


Brzydsza strona tego wyjazdu. :D (od lewej: ja, Borys, Marcin, Paweł, Dragos)

W Meczecie Gołębim. ;)


Kolorowe domki.

Sultanahmet Camii.

Świątynia Mądrości Bożej (Hagia Sophia)

Souvenirs.

Wnętrze Hagia Sophia.



Był tam także kot, który stale pozował do zdjęć, zdobywając sympatię odwiedzających ;)



Pan od sahlepu :D


Friendsy. Niemal ten sam skład, wzbogacony płcią ładniejszą - po prawej Julka :)

Błękitny meczet, mój numer 1.



 Nie chcecie wiedzieć ile związków rozpadło się przez te fotki... ;D



CDN... ;)

czwartek, 19 grudnia 2013

Smaki Cypru

Mój pobyt erasmusowy właśnie się zakończył! W trakcie tych minionych 3,5 miesięcy, miałem okazję zasmakować kilku dotąd całkowicie obcych mi napojów i potraw.

Moim numerem 1, bez żadnych wątpliwości jest świeżo wyciskany sok z granatów. Krwistoczerwony kolor, pływający miąższ, orzeźwienie, w skrócie - wielka bomba witaminowa, co przy tutejszym trybie życia, potrafi być zbawienne. :) Koszt takiej przyjemności to w strefie okupowanej 5 TL, a pośród Cypryjczyków greckich - 2€. Kubeczek mierzy jakieś 250-300ml. :) Będąc w Stambule, miałem okazję spróbować takiego soku nawet za 1 lirę! (200ml). :)

zdjęcie z portalu dalekoniedaleko.pl


Na miejsce 2 zasługują tutaj generalnie warzywa i owoce. Nie będę się nad tym długo rozwodził. Trzeba przyjechać i spróbować. Cytrusy oraz winogrona oczywiście wiodą prym. Na naszym owocowym półmisku królowały też pyszne figi i granaty.

Numerem 3 jest spotykany w Polsce bardzo często świeżo wyciskany sok pomarańczowy. Nie ma jednak żadnej skali porównawczej. Tutejsze pomarańcze są tak aromatyczne i słodkie, że można je jeść i jeść. A sezon dopiero właściwie się zaczyna. :) Koszt to również około 2€ (w zależności oczywiście od miejsca podania, bo są i takie lokale, gdzie startuje od 3,5€.)

Numer 4 to Zivania (w Grecji - Raki, a na bałkanach - Rakija). To właściwie powinien być numer 1 w tym zestawieniu, ale... z Zivanią trzeba uważać, bo to silny alkohol - ten legalny ma 45%, ale jak sobie przypominam chorwacką rakiję z piwnicy, to miewała 50 i więcej. I była faktycznie ostrzejsza. Smak trudny do opisania. Bez wątpienia musi być dobrze schłodzona, bo jednak po przełyku trochę gryzie. Ma wartości mocno rozgrzewające, co jesienno-zimową porą na Cyprze jest bardzo przydatne.


Numer 5 to serek halloumi. Oczywiście można trochę powybrzydzać, że słone, że może nawet kwaśne. Ale dla mnie to taka cypryjska odmiana oscypka. Z grilla smakuje absolutnie najlepiej - podobnie jak oscypek :)

Numer 6 w tym zestawieniu zajmują wszelkiego rodzaju cypryjsko-turecko-ormiańskie fast-foody. Najtańsze jedzonko, u tzw. Armeńczyka w centrum miasta, plasuje się w cenach od 1,30 do 4€. Bardzo smaczne souvlaki z kurczaka lub wieprzka zjemy za 2€, a różne lahmajouny, bądź falafele nawet taniej. :)

Top 10 to także smaki piw Mythos, Keo i w strefie okupowanej - Efesu, bardziej znanego na ziemi tureckiej; tahini - sezamowe masło, cypryjskie pity - pyszne, mięciutkie bułeczki, które idealnie sprawdzają się właśnie z tahini, warzywami oraz tzatziki. :)

Wizyta w restauracji wieńcząca pobyt na Cyprze, przyniosła kilka świetnych smaczków, ale nazw potraw nie pamiętam. Mogę je jedynie opisać paroma słowami: sałatka grecka, halloumi w sezamie, souvlaki, cielęcy stek, kiełbaska (lachanika) w sosie majonezowym, a na deser świeże mandarynki i daktyle. :)


http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/0/0b/Tahini.jpg

http://www.beeroclockaustralia.com/2011/10/review-keo.html

Co na minus?


Są także smaki, których nie polubiłem. Zjadłem tutaj najgorsze w życiu salami, bo choć nie jestem smakoszem, to zdarzyło mi się je parę razy jeść i nigdy, przenigdy nie było takie niesmaczne. W ogóle, tutejsze wędliny pozostawiają wiele do życzenia. Może nie mam szczęścia, może po prostu produkty z supermarketów nie są dobre, ale żadna z kupionych tu szynek mi nie posmakowała.
Także pieczywo, jak dla mnie, jest o wiele gorsze niż w Polsce. Fakt, my się poniekąd specjalizujemy w produkcji bułeczek czy chlebków, ale tutejsze wyroby są w odróżnieniu od polskich - słodsze i twardsze. Moje podniebienie przyzwyczajone jest raczej do słonego pieczywa.
Oczywiście nie jest tak, że te wyroby mi tu nie smakują, po prostu chleb z polskiej piekarni, często jeszcze ciepły, w połączeniu z żółtym serem, to coś czego nie da się porównać do niczego :) A do tego ceny cypryjskiego pieczywa są przynajmniej dwukrotnie wyższe.

Co przyjechało tutaj z Polski?



W Nikozji spotkałem tylko pasztety, mleko i polski cukier, jednak będąc w Limassol tamtejszy mały sklepik zaskoczył mnie polskim asortymentem dość mocno. Ceny były konkurencyjne, a ilość produktów bardzo duża. Najczęściej jednak te z dłuższą datą przydatności do spożycia, czyli dżemy, konserwy, majonezy, paszteciki, czy przeciery pomidorowe. Nie brakuje też nabiału - jogurty, mleka i śmietany, a największą radość przysporzyły beskidzkie paluszki. :) Brakowało co prawda Lajkonika, ale... może innym razem.

poniedziałek, 25 listopada 2013

Weekend na Krecie. :)



Wyjazd zaplanowany został już w październiku, wykupiliśmy bilety na lot na trasie Pafos-Chania-Pafos za około 45€ (wszystko zależało od terminu bukowania) i w blisko dwudziestoosobowej grupie Erasmusów polecieliśmy w miniony czwartek na tę piękną, grecką wyspę.

Chcąc zrobić wyjazd niskobudżetowy, konieczne było kombinowanie. Jedna z naszych koleżanek, bardziej doświadczona w podróżowaniu za grosze (centy), zaproponowała poszukanie hostów w ramach Couchsurfingu. Tak się to na szczęście poukładało, że ja, wraz z trójką polskich kolegów i koleżanek oraz jednym koleżką z ... Kolumbii, wylądowaliśmy u jednego gospodarza, w samym centrum Chanii. Oczywiście nie mogę powiedzieć, żeby spanie w jednym, zimnym pokoju w pięć osób należało do najbardziej komfortowych, ale to w całej wycieczce było najmniej ważne. Spędziliśmy świetne trzy doby w miejscu, o którym marzyłem od dawna.


Relacja z podróży:

Dzień 1 - środa 20.11
Wyruszamy z Nikozji o godzinie 18.00 w kierunku Pafos. Meldujemy się tam dwie godziny później, przejeżdżamy w okolice Portu, gdzie spędzamy kilka godzin na wspólnym jedzeniu i piciu.

Dzień 2 - czwartek 21.11
Na lotnisko Pafos pierwszy czwartkowy autobus jedzie o 00:30, kolejny wiele godzin później, zatem od mniej więcej 1.00 koczujemy na malutkim, przyjemnym terminalu. Gdyby nie laptop i komórka, to pewnie bym zwariował, bo zasnąć nie mogłem ani przez chwilę. Lot był dopiero o 6:45...
Gdy wreszcie, po kilku godzinach oczekiwania odlecieliśmy z Cypru, zająłem się fotografowaniem widoków. :)

Na lotnisku w Chanii wylądowaliśmy parę minut po 8.00, skąd zabrał nas autobus do centrum miasta. Pogoda dopisywała, napotkaliśmy na swojej drodze bardzo ważne święto - Wspomnienie Ofiarowania Najświętszej Maryi Panny, dzięki któremu mieliśmy wiele problemów, przede wszystkim natury finansowej. Dlaczego? Bowiem niemal wszystkie sklepy były nieczynne i jedyne miejsca, gdzie mogliśmy kupić coś do jedzenia do kebabownie lub restauracje. Jedna z restauracji na długo zagości w mojej pamięci (przy samym porcie), ze względu na bardzo wygórowane ceny i niemiłe traktowanie klienta. Niestety płacąc ponad 15€ za obiad oczekuję, że się najem, a jeśli nawet nie, to że jedzenie będzie ciepłe i świeże, a kelner który obiecuje w cenie kawkę, deserek i zimny napój nie będzie mi robił wyrzutów za to, że czekam na chłodny posiłek łącznie około 45 minut. Nie praktykuję także doliczania do rachunku rzeczy, których nie zamówiłem, a taką było parę kromek chleba za 5€. Tłumaczenie, że to niby za obsługę i że wszędzie na Krecie tak jest do mnie nie trafia, bo w kolejnych dniach zjadłem taniej i smaczniej i nikt mi nie kazał płacić za coś, o co nie prosiłem, a przyniósł na stół z własnej woli. 
Zanim jednak trafiliśmy na ten nieudany obiad, chwilę spacerowaliśmy po starym mieście. Odwiedziliśmy (z bagażami) port i katedrę. Na dłuższą chwilę zatrzymaliśmy się właśnie w porcie, chcąc nieco zwilżyć zmęczone podróżą stopy :-D
Pod wieczór, właśnie wtedy, gdy przyszło nam jeść - zaczęło lać. W ruch oczywiście poszli sprzedawcy parasolek... ;) Pogoda na tyle się zepsuła, że zniechęceni i wyczerpani, wróciliśmy do pokoju i wypiliśmy coś na rozgrzanie. :)























Dzień 3 - piątek 22.11 (Chania - Kourna Lake - Rethimno - Moni Arkadiou - Rethimno - Chania)



Pobudka. To trochę skomplikowane, bo o ile ustalona wcześniej kolejność pójścia pod prysznic została zachowana, o tyle czas realizacji trochę się przedłużył. Wyszliśmy z domu ostatecznie o 9.15 i udaliśmy się na poszukiwanie wypożyczalni samochodów. To bardzo ciekawe, bo na jednej ulicy jest takowych kilka i w niemal wszystkich ceny plasują się w granicach od 35€ za dobę. Tylko nie w jednej, gdzie urzędowało miłe małżeństwo. Pan zaproponował Forda Fiestę za 25€/doba. Doliczając koszty paliwa, każdego z nas dwudniowe jeżdżenie po Krecie wyniosło 16€.
Wcześniej wytyczona trasa zakładała wizytę nad jeziorem Kourna, w klasztorze Moni Arkadiou oraz w miaeście Rethimno, google maps wyliczyło 173 km. ;) Po drodze zrobiliśmy małe zakupki i nad jeziorem zorganizowaliśmy sobie piknik. Kourna to naprawdę przyjemne dla oka miejsce, można popływać, bo choć przy brzegu jest bardzo płytko, to w pewnym momencie zaczyna się głębia. Wygrzaliśmy się więc troszkę w słoneczku, zjedliśmy smaczne śniadanko i strzeliliśmy kilka zdjęć typu "jumping", z czego udało się zaledwie jedno. :D
Dalsza podróż mijała bardzo przyjemnie, po drodze zahaczyliśmy o sklepik, aby uzupełnić zapasy napojów, a zanim dotarliśmy do klasztoru, przystanęliśmy przy pomarańczowym sadzie. Operacja "zbieranie pomarańczy" nie należała do najłatwiejszych. Ofiar w ludziach na szczęście nie było, poza drobnymi zadrapaniami, bowiem drzewka od ulicy oddzielała około półmetrowa warstwa wszelakich roślin kolczastych. Ostatecznie, każdy z nas wyruszył z jedną (najlepszą w moim życiu) pomarańczą. Zapach w samochodzie był obłędny.
Klasztor Moni Arkadiu, dla Greków i Kreteńczyków jest miejscem szczególnym. To tam doszło do bardzo dramatycznych walk z Turkami w latach 60. XIX wieku. Ukrywane w klasztorze 700 kobiet i dzieci zostało wymordowane przez turecką armię z zimną krwią.


Nasz następny przystanek, Rethimno, odwiedziliśmy już po zmroku. Wszyscy zgodnie to przyznaliśmy - jest to urocze, klimatyczne miasteczko, z pięknymi wąskimi uliczkami. Przypuszczam, że w dzień prezentuje się jeszcze lepiej i mam nadzieję, że kiedyś tam jeszcze przyjadę.
Do Chanii wróciliśmy ok. 21.00. Każde z nas miało ochotę na małą imprezę, zatem po 23.00 poszliśmy do klubu Senso. Miejsce jak najbardziej sympatyczne, chociaż chyba zmęczenie dało się mocno we znaki, bo ochota na tańczenie każdemu dość szybko przeszła. ;)





























Dzień 4 - sobota 23.11 (Chania - Ravdoucha - Kolimvari - Kissamos - Phalasarna - Platanos - Chania)

Początkowo, była szansa na nocowanie z piątku na sobotę w Rethimno. Nasz host chciał znaleźć kogoś, abyśmy mogli tam zostać i ruszyć w podróż np. do Heraklionu i okolic. W związku z tym, że się nie udało, a z Chanii do powyższych miejsc jest dość daleko, postanowiliśmy sobie zrobić tournee po okolicznych plażach. Pierwsza na warsztat poszła miejscowość Ravdoucha, mieszcząca się na półwyspie Rodopou. Choć kamienista, to niezwykle piękna, pośród gór i skał. Dno w tym miejscu również było kamieniste, a woda dość zimna. Połączenie kamieni i roślinności dało zapach górskiej rzeczki w Polsce. :)
Kolejnym miejscem miało być Kolivari i dotarliśmy tam, jednak po wyjściu z samochodu uderzył nas taki smród, że szybciutko stamtąd uciekliśmy i ruszyliśmy do Kissamos.
Kissamos to miasteczko nieco większe, z portem, ale w tym czasie trochę wymarłe. Dosłownie może 2-3 restauracje były otwarte, zatem usiedliśmy tylko na kawce i pojechaliśmy dalej, bo generalnie nic się tam wielkiego nie działo.
Urzekł nas czwarty i właściwie ostatni plażowy przystanek - Falassarna. Plaża piaszczysta, silny wiatr, duże fale, słońce, skałki, małe jaskinie, w których dostrzegłem namioty i krzesła, no po prostu coś wspaniałego. Myśleliśmy tam zostać nieco dłużej, ale słońce było jeszcze na tyle wysoko, że chcieliśmy zachód zobaczyć gdzieś indziej... Pojechaliśmy w kierunku Platanos, gdzie przystanęliśmy na obiedzie. Po raz pierwszy w życiu jadłem grillowaną jagnięcinę - przyznam, że smakowało bardzo dobrze, szczególnie w połączeniu z pomidorkami i tzatziki. :)
W międzyczasie słońce zrobiło nam psikusa i zanim zdążyliśmy zjeść, poszło sobie spać... Wróciliśmy do naszego pokoiku, wypiliśmy po małym drinku i zasnęliśmy.


















Dzień 5 – niedziela 24.11
Wczesna pobudka, jak każdego z poprzednich dni. Poszukiwanie czynnego sklepu z pamiątkami i jakimś drobnym prezentem dla naszego hosta zakończone tylko połowicznym sukcesem. Sklepy w niedzielę czynne były dopiero od 10.00 albo i później, zatem z Krety nie przywiozłem sobie nic poza aparatem pełnym zdjęć i głową pełną wspomnień. Chociaż, może to właśnie zdjęcia i wspomnienia są najlepszą pamiątką? Dziewczyny kupiły dla hosta małą butelkę Metaxy i cygaro, a my chwilę po 11.00 byliśmy już na lotnisku.
Do Nikozji dotarliśmy dopiero po 19.00, bowiem autokarowa podróż z oddalonego od stolicy o 150 km Pafos trwała dłużej niż lot z wyspy na wyspę... ;)

Podsumowując, był to jeden z najlepszych weekendów w trakcie Erasmusa. Przede mną jeszcze trzy kolejne i najprawdopodobniej każdy z nich spędzony będzie w sposób bardzo dobry. Najbardziej czekam na 'Mikołajkowy', w Stambule... :)