sobota, 18 stycznia 2014

Derby Nikozji. APOEL - Omonia !


Trudno mi jest się rozstać ze wspomnieniami o Erasmusie... Jest jeszcze trudniej gdy są one tak dobre, jak w przypadku drugiego z meczów na G.S.P Stadium, który miałem przyjemność zaliczyć w ostatni już wieczór swojego pobytu na Cyprze. Derby Nikozji pomiędzy APOELem a Omonią elektryzują stolicę Wyspy Afrodyty, ale... tak szczerze powiedziawszy, atmosfera przed meczem jest zdecydowanie mniej nerwowa niż na przykład przed Derbami Krakowa. Owszem, pod samym wejściem na stadion stoją kordony policyjne, wyglądające niczym zomowcy za komuny, spotkałem też małą "napinkę", kiedy kibice APOELu coś tam pokrzykiwali, ale generalnie - cisza i spokój. Nic szczególnego. Kamienie nie latały, butelek brak, wszyscy raczej grzecznie zmierzali na mecz. Gospodarzem widowiska był APOEL, zatem jego kibice mogli zająć na stadionie aż trzy z czterech trybun.

Przyznam, że przez drobne zawirowania w kasie, a konkretniej awarię systemu, przez co panowie kasjerzy i panie kasjerki nie mogli wydrukować biletów, minimalnie spóźniliśmy się na pierwszy gwizdek. Ominęło nas więc trochę pirotechniki... :( Nas, bowiem na mecz wybrałem się w cypryjsko-polskim towarzystwie :) Kiedy już jestem przy pirotechnice, trzeba wspomnieć o tym, że kibice w Nikozji, podobnie jak w Polsce są karani za odpalanie rac. Kary te są bardzo wysokie. Jeśli mnie pamięć nie myli, jest to kwota 40 tys. € lub jeden mecz bez udziału kibiców. Jak łatwo się można domyślić, fanatycy APOELu nie są z tego powodu zadowoleni. Wywiesili kilka transparentów, pośród nich o treści: "Pyro is not a crime."


Atmosfera była na meczu naprawdę gorąca.Wiele rac i petard lądowało na murawie, sędzia parokrotnie musiał przerywać spotkanie z tego powodu. W tym aspekcie Derby Nikozji na pewno były, trudno powiedzieć by bardziej niebezpieczne (ja do piro nie mam zastrzeżeń), ale na pewno bardziej zakłócone niż ostatnich kilka Świętych Wojen w Krakowie, gdzie sędziowie od wielu lat meczów nie musieli przerywać. Fakt, jest wiele, wiele wyzwisk, pojawia się pirotechnika, czy drobne zamieszki jak w kwietniu 2012, kiedy Wisła zwyciężając derby wyrzuciła Cracovię z Ekstraklasy, ale mimo to nie dzieje się nic strasznego.

Jeżeli chodzi o zachowanie kibiców Omonii, pierwsza rzecz na którą zwróciłem uwagę, oprócz tego, że są ubrani na zielono (no a jak niby mieli być ubrani skoro barwy klubu są "zielone"? - mógłby ktoś zapytać. Ano choćby dlatego, że barwy APOELu są niebiesko-żółte, a kibice ubierają się na pomarańczowo - jest z tym związana pewna legenda, o której dalej. ;)) to fakt, że rozwieszają komunistyczne symbole. Pojawiły się chociażby: wizerunek Che Guevary czy sierpy i młoty. Jak wspomniał mi mój "mentor" Bartek, który na Cyprze był rok temu (kalendarzowo to już nawet dwa), na meczach Omonii można się tego spodziewać, bo reprezentują poglądy skrajnie lewicowe. Są w głównej mierze potomkami Turków i emigrantów, utożsamiają się z ANTIFĄ, no i wykazują nieco większą tolerancję - co zrozumiałe - dla szeroko rozumianych "obcych".


Fani APOELu zasiadają na południowej trybunie, a jego fanami są rdzenni Greccy Cypryjczycy, nacjonaliści o prawicowych poglądach, toteż jako "obcy" mogłem mieć przesrane. Co do tej legendy, o której wspomniałem - przydomek "Pomarańczowi" towarzyszy im od lat 90. XX wieku, kiedy grupa kibiców pojechała do Aten na mecz kwalifikacji do Ligi Mistrzów przeciwko AEKowi. Kibice AEK nosili ten sam (żółty) kolor barw, więc fani APOELu postanowili założyć czarne kurtki, a później je odwrócili i pod nimi krył się kolor pomarańczowy. Nowa tradycja "przyjęła się" i od tego momentu stali się "The Oranges".


Prawdę pisząc, nie do końca pamiętam jaki był przebieg meczu. Znaczy pamiętam, że APOEL wygrał 2:0, generalnie miażdżąc Omonię, która nie miała wiele do powiedzenia. Jak to w przypadku piłki cypryjskiej - sporo było chaosu na boisku, ale mimo wszystko nadal jestem pod ogromnym wrażeniem wybiegania i umiejętności technicznych zawodników obu drużyn. ;)

Doping - jak to na derbach. Był świetny z obu stron. Trochę ironicznych zagrywek. W drugiej połowie przenieśliśmy się bliżej kibiców Omonii, do tego stopnia, że byliśmy na "pierwszej linii strzału" zaraz po policji. ;) Sporo prowokacyjnych gestów, jeden chyba przećpany gość, który cały czas coś tam wymachiwał (ciągle w ten sam sposób), wzbudzał zainteresowanie okolicznych osób. 

Generalnie - jestem bardzo zadowolony z tego, że się tam znalazłem. Znów wpadło sporo niezłych zdjęć, mam nadzieję że uda się je wykorzystać w magisterce. ;)
Przewiduję tu jeszcze może ze dwa-trzy posty, ze zdjęciami z Pafos, Limassol i Larnaki. :) 






czwartek, 2 stycznia 2014

Stambułtrip - part II (Besiktas, Kadikoy, Dolmabahce Palace, Topkapi Palace, Grand Bazaar, Spicy Bazaar).

Zapraszam na drugą część naszej wycieczki do Stambułu. ;)



DziEN 3 (8.12 niedziela).

Pierwotnie założyliśmy przejście do pałacu Dolmabahce, a w dalszej perspektywie spacer po dzielnicy Besiktas. I prawie tak się stało. Prawie, bo wejście do Dolmabahce, o czym oczywiście wiedziałem kosztowało 40TL. Dla studentów… 5TL. ALEEEEEE… tylko z kartą ISIC. :/ Co za tym idzie, zrezygnowaliśmy z wejścia, chociaż już zza bramy widać, że był to błąd. Ruszyliśmy więc w kierunku dzielnicy Besiktas. Szliśmy ulicą, na której co kawałek rozwieszone były stare zdjęcia z wizerunkiem Kemala Ataturka, z różnych okresów. Nie liczyłem ile tych fotografii tam się znalazło, ale naprawdę było tego bardzo, bardzo dużo. Co rusz z innej okoliczności, ale na każdej postać tureckiego wodza była ukazana w pozytywnym świetle. Po drodze mieliśmy jedną z niewielu nieprzyjemnych sytuacji w Stambule. Mianowicie, uliczką z naprzeciwka podążał także „miły” pan pucybut z całym swoim osprzętem. W pewnym momencie w jego „walizeczki” wypadła puszeczka z pastą do butów. Jeden z kolegów wykazał się dobrodusznością i podniósł ową puszeczkę, po czym pan zaproponował wyczyszczenie butów. My, naiwniacy z Zachodu myśleliśmy, że to taki rewanż za pomoc, ale gdzie tam?! Chciał nas skasować po 18TL/osoba! :D Podczas, gdy kumpel kupił podróbę Lacoste’ów za  40 lir na targu. :D Na szczęście rzuciliśmy mu jakieś miedziaki i oglądając się za siebie szybciutko opuściliśmy miejsce zdarzenia… Po chwili namysłu upewniłem się, że to był celowy zabieg, zwłaszcza że podobna sytuacja – nie z pucybutem co prawda – spotkała mnie już gdzieś w Polsce.
Szczerze mówiąc, Besiktas do którego dotarliśmy po jakichś 40 minutach marszu niczym szczególnym mnie nie ujął. Były tam niby najlepsze wafle na świecie, ale cena mnie odstraszyła – za podobne pieniądze można było kupić koszulę Tommy’ego na bazarze. :D Moja centusiowata natura nakazała więc odłożenie kasy na inny cel.
Wróciliśmy autobusem do stacji Kabatas, skąd wybraliśmy się w podróż promem do azjatyckiej części Stambułu. Koszt promu taki sam jak zwykłego transportu miejskiego – jakieś 2 liry. Na nim – możliwość zakupienia herbatki, soczku – wszystko za grosze. I widok piękny. Na cały Stambuł. Nie bujało jakoś szczególnie, choć parokrotnie trochę mną zatrzęsło. ;) Dopłynęliśmy po około 25 minutach – tak mi się przynajmniej wydaje. Tam zjedliśmy obiad w dość przyjemnej restauracyjce samoobsługowej, a później wybraliśmy się połazić po okolicy. W sumie… nic szczególnie fascynującego tam nie zobaczyłem. Dzielnica Kadikoy, w której się znaleźliśmy nie urzekła niczym poza cudownym zachodem słońca nad Morzem Marmara. :-) Kilkudziesięciominutowa krzątanina po kontynencie azjatyckim zakończyła się wizytą w warzywniaku i zakupem pysznych, zielonych jabłuszek. Do Europy wróciliśmy w ten sam sposób, promem.


 Wieża zegarowa przed pałacem Dolmabahce.
 Przed wejściem do Dolmabahce. :)

Pucybut - oszust! ;)

Tureckie flagi powiewają niemal wszędzie.



W drodze do Azji. Jak zwykle - z herbatką :)


Krótka przerwa na obiad.

 I jabłuszko.

Azjatyckie koty także są piękne :)

 Zachodzące Słońce w Kadikoy.

 :)


 Uwielbiany Kemal.
 I Besiktas nie mniej niż Kemal. ;)
 Big dog!

 Lampiony

 Stambuł po zachodzie słońca.

DZIEN 4 (9.12 – PONIEDZIAŁEK)

Tego dnia plan był zasadniczo dość prosty, chociaż aby go wykonać, musieliśmy w dwóch momentach rozdzielić się na dwa obozy, gdyż każdy chciał robić co innego. Pierwszym przystankiem dla mnie i kolegi z Rumunii był Pałac Topkapi, który od 1453 roku, przez blisko cztery stulecia służył jako rezydencja sułtanów. Obecnie jest to wyłącznie muzeum, w którym znajduje się wiele eksponatów pamiętających największe tureckie podboje, a także mnóstwo islamskich relikwii, pilnowanych przez ochroniarzy do tego stopnia, że nie wolno robić fotek w ogóle. No dobra, z ukrycia można, jak panowie ochroniarze nie widzą. ;) . Pałac był kilkukrotnie przebudowywany, posiada cztery dziedzińce. Mnie osobiście urzekł bardzo swoją, miejscami, kiczowatością. Tureckie mozaiki mnie trochę rozbawiały, po prostu budowniczowie nie potrafili powiedzieć STOP i przedobrzyli :-) Oczywiście, nie przeszkadzało mi to, bowiem lubię koloryt. Wizyta w pałacu trwała około 1,5 godziny – to trochę za mało. Za mało, by posiąść odpowiednią wiedzę o historii, czy przyjrzeć się wszystkim dobrodziejstwom, które on posiada. Rozciąga z niego również wspaniały widok na miasto. Niemniej jednak – cena 25TL, to cena dobra. :-)
Jak już jestem przy muzeach, to powiem tyle – jadąc na kilka dni do Stambułu warto po prostu kupić sobie kartę muzealną, tzw. MuzeumPass, która kosztuje 85TL, jest ważna 72 godziny, a daje wstęp do wszystkich istotnych obiektów. W tym właśnie do Pałacu Dolmabahce, którego niestety nie odwiedziłem. :-(
Później udaliśmy się na zakupy. Ponownie na Grand Bazaar, a w dalszej perspektywie także na Spicy Bazaar, zwany bazarem egipskim. Obydwa miejsca są niesamowite. Najadłem się tylu słodyczy za darmo (wszystko w drodze degustacji), wszelkich znakomitości zwanych Turkish Delight, inaczej rachatłukum. Moimi ulubionymi okazały się podłużne batoniki z granatów, zrobione na bazie miodu, z dodatkiem pistacji. Lekko kwaskowe, lekko słodkawe. No niebo w gębie! Przy okazji nawąchałem się tylu herbatek, obkupiłem się w ubrania i prezenty świąteczne dla bliskich, spróbowałem małży i oczywiście wychlałem kilka kubeczków soku z granatów i pomarańczy… Rada na to by wyjść z pełnymi siatkami i tylko częściowo opustoszałym portfelem jest taka: Cokolwiek kupujesz – zawsze się targuj. ZAWSZE. Zawsze też zostaniesz wyrolowany na kilka/kilkanaście lir, ale przecież nie robisz tam zakupów na całe życie. ;) Chodzi o trochę rozrywki, o zabawę, pamiątki i bezcenne wspomnienia. Ja bazarami jestem zachwycony. Wyszedłem stamtąd, spędzając łącznie na obu targowiskach około 4 godzin. Byłem zmęczony i bolały mnie oczy od tego wszystkiego. ;) Ale do tej pory mam kilka kawałeczków granatowego specjału…
Miejscem, do którego dotarła druga część grupy było wzgórze Pierre Loti. Nie umiem zbyt wiele o nim powiedzieć, ale… widoki były podobno zachwycające. :-)
Podsumowując jednym zdaniem, bowiem następnego dnia rano wsiedliśmy w autobus, ruszyliśmy na lotnisko i powróciliśmy na naszą Wyspę: Stambuł to miasto, które trzeba zobaczyć zanim się umrze. ;)

Stare tureckie zegary w Topkapi - jedyna "zakazana" fotka, na którą miałem pozwolenie. ;)









 Przed bramą pałacu Topkapi.

Szale, chusty, chusteczki.

 Lampy Alladyna


Pośród przypraw nie zabrakło "natural viagra", choć tu na zdjęciu nie ma.. ;)

Słynna Love Tea. Pyszna! Ale najlepiej łączyć to z herbatą czarną. Legenda o herbatce miłości jest taka, że jak się KUPI i WYPIJE, to rychło znajdzie się miłość. We'll see... ;)

Hagia Sophia przy nieco ładniejszej pogodzie.

 Rachatłukum... <3






 I po zakupach... :)



 Suszone pomidorki.

 Zabytkowy tramwaj na Istiklal.

 Istiklal, w tle Kościół Antoniego Padewskiego.